Walki o Warszawę trwały zaledwie kilka godzin. Niemcy nie stawiali przesadnie dużego oporu – już wcześniej wycofali z miasta większość sił. Co więcej, żołnierze 1 Armii Wojska Polskiego nie bardzo mieli co i kogo wyzwalać. Na bezkresnym polu gruzów ukrywało się zaledwie około tysiąca mieszkańców. A jednak bój o stolicę stał się jednym z mitów założycielskich ludowej Polski.
Defilada 1 Armii Wojska Polskiego na ulicy Marszałkowskiej w zdobytej Warszawie 19 stycznia 1945 r.
„Był 17 stycznia, niesamowite słońce, ale mróz piekielny […]. W pewnym momencie zauważyłam człowieka w długim, czarnym płaszczu, idącego z getta – schodził powoli po gruzach. Jestem taka szczęśliwa, że kogoś widzę! Idę do niego, on rozpościera ręce i płacze. Myślę: czego on płacze? A on bierze mnie w objęcia i: Boże, to już jest wojsko?! Ja mówię: Tak, my jesteśmy wojskiem, ale proszę mi powiedzieć, gdzie jest plac Wilsona? – Dziecko kochane, ale czy wy już naprawdę jesteście? Dla niego to było takie istotne, a ja myślałam tylko o tym, jak się dostać na plac Wilsona”. Tak moment wkroczenia do Warszawy wspominała Anna Szelewicz, żołnierz 1 Armii Wojska Polskiego. Dla nielicznych mieszkańców, którzy pozostali w ruinach lewobrzeżnej części miasta, kończył się właśnie koszmar okupacji. Ciąg ponurych dni naznaczonych nieustannym strachem o własne życie, zimnem i głodem. Wypędzenie Niemców przyniosło poczucie ogromnej ulgi i nadzieję na względną normalizację. Bo przecież gorzej już być nie mogło.
Kilka godzin w boju
W okolice Warszawy Sowieci dotarli już na przełomie lipca i sierpnia 1944 roku. Wbrew oczekiwaniom nie zdecydowali się jednak wziąć miasta z marszu. Stalin tłumaczył to wyczerpaniem swoich oddziałów w ciężkich bojach z Niemcami. W rzeczywistości jednak nie chciał wspierać powstania wywołanego przez „reakcyjną” Armię Krajową. Dopiero 10 września 1 Armia Wojska Polskiego pod wodzą gen. dyw. Zygmunta Berlinga, wsparta przez sowieckie oddziały, ruszyła na Pragę. Po czterech dniach zajęła nieogarniętą przez powstanie dzielnicę, NKWD zaś naprędce zaczęło instalować tam aparat terroru. Niebawem też Sowieci rzucili berlingowców na odsiecz powstańcom. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę układ sił i warunki terenowe, desant przez Wisłę musiał zakończyć się klęską. Chodziło po prostu o pozorowanie działania. Potem front zamilkł, powstanie zdążyło się dopalić, Niemcy zaś przystąpili do systematycznego burzenia ujarzmionej Warszawy. Armia Czerwona wraz z sojusznikami ponowie ruszyła do boju dopiero w początkach 1945 roku.
– 12 stycznia rozpoczęła się wielka operacja wiślańsko-odrzańska, której elementem miało być zajęcie Warszawy. Zadanie to przypadło 1 Armii WP, którą w tym czasie dowodził już gen. dyw. Zygmunt Popławski – wyjaśnia Grzegorz Rutkowski z Muzeum Historii Polski. Najpierw jednak dwie sowieckie armie oskrzydliły miasto od północy i południa. – Niemcy obawiali się, że Sowieci zamkną ich w kotle i odetną drogę odwrotu. W tej sytuacji dowódca 9 Armii wydał rozkaz wycofania głównych sił na zachód – tłumaczy historyk. – Nominalnie Warszawa miała status twierdzy, co oznaczało, że niemiecka załoga powinna trwać tam nawet w okrążeniu. W praktyce jednak na tym etapie wojny założenia berlińskich sztabowców były często weryfikowane przez sytuację na froncie. Tutaj dysproporcja sił okazała się zbyt wielka, by w ogóle marzyć o skutecznym oporze – dodaje.
Tymczasem 16 stycznia po południu do natarcia przystąpili Polacy. W nocy główne siły 1 Armii WP przeprawiły się przez Wisłę i skoro świt zaatakowały miasto. Do krótkotrwałych walk doszło m.in. w okolicach Cytadeli i w Alejach Jerozolimskich. W sumie po stronie polskiej liczba zabitych i rannych nie przekroczyła 300 żołnierzy. Jeszcze zanim zapadł zmrok, Warszawa była wolna.
Wolny trup
Miasto przedstawiało dramatyczny widok. Na lewym brzegu Wisły Niemcy zniszczyli bądź ciężko uszkodzili 84% budynków. Na ulicach oraz placach leżały zwały gruzu i zamarznięte ciała. Jak wspominali wkraczający do stolicy żołnierze Berlinga, część zabitych miała na przedramionach biało-czerwone opaski – znak, że należeli do AK i walczyli w powstaniu. W ruinach dawnej metropolii ukrywało się około tysiąca osób, do których potem przylgnęła nazwa „warszawskich robinsonów”. „Miasto jest martwe” – pisał w raporcie do Stalina marszałek Gieorgij Żukow, dowódca 1 Frontu Białoruskiego. Podobnych słów użył lektor Polskiej Kroniki Filmowej, której ekipa niebawem zjechała do miasta. „Warszawy nie ma. Warszawa została zamordowana” – mówił grobowym głosem. Tymczasem przed kamerą przesuwały się równe szeregi żołnierzy, ciężarówki, armaty, bo filmowcy pojawili się w zrujnowanej stolicy nieprzypadkowo.
Oto bowiem dwa dni po zajęciu miasta w pospiesznie uprzątniętych z gruzu Alejach Jerozolimskich została zorganizowana defilada pododdziałów 1 Armii WP. Żołnierze przemaszerowali pod trybuną honorową, która stanęła w pobliżu cudownie ocalonego hotelu Polonia. Miejsca na niej zajęli namaszczeni przez Moskwę komunistyczni dygnitarze, m.in. Bolesław Bierut i Władysław Gomułka, którym towarzyszyli polscy i sowieccy dowódcy ze wspomnianym Żukowem na czele. – Niemcy w tym czasie znajdowali się w okolicach Błoni, dlatego defilada była na wszelki wypadek osłaniana przez myśliwce – zaznacza Rutkowski. Nie było całkiem bezpiecznie, ale komuniści bardzo potrzebowali fety. – Walki o Warszawę stały się jednym z mitów założycielskich ludowej Polski. Nowe władze chciały utrwalić w głowach ludzi obraz, że wyzwolenie przyszło ze wschodu – podkreśla historyk. „Naród wita wolność i armię, która w zwycięskim pochodzie kroczy na zachód, by wbić polskie słupy graniczne na Odrze i Nysie” – czytał spiker Polskiej Kroniki Filmowej. Znany artysta kabaretowy Jeremi Przybora, który jest świadkiem tych scen, zanotuje: „Upiorne »wyzwolenie« trupa miasta i upiorna defilada na cmentarzysku […]. Parada wyzwolicieli, którzy już nikogo nie wyzwolili”.
Nie ma śmierci...
Tymczasem Warszawa powoli wracała do życia. Jeszcze pod koniec stycznia zaczęli wracać pierwsi wysiedleni przez Niemców mieszkańcy. Decydowali się na to pomimo srogiej zimy. Życie wciskało się do miasta każdą szczeliną. Wybitna pisarka Maria Dąbrowska pojawiła się w stolicy w pierwszych dniach lutego. W opowiadaniu „Pielgrzymka do Warszawy” napisze: „Mijam jakiś dom częściowo tylko nadpalony. Przed nim zatknięta w kupę gruzu i śniegu, na kiju osadzona kartka papieru z napisem: »Tu wydaje się gorącą zupę, kawę, zakąski«. Wewnątrz głośno, kręcą się ludzie. Uśmiecham się. Nie, nie ma śmierci dla warszawiaków”.
Opowieść Anny Szelewicz pochodzi z książki „Powroty. Warszawa 1945–1946”, wybór i opracowanie Magda Szymańska, Warszawa 2020; cytat z Marii Dąbrowskiej ze zbioru opowiadań tejże autorki pt. „Pielgrzymka do Warszawy”, Warszawa 1969; cytat Jeremiego Przybory zaś z książki tegoż: „Przymknięte oko Opaczności. Memuarów części wszystkie”, Kraków 2016.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze