Odpoczynek? Najwyżej trzy godziny dziennie. Jedzenie? Robaki, rośliny i upolowane zwierzęta. Schronienie? Sklecone z tego, co znajdzie się w okolicy. Nie tylko z tym musiało zmierzyć się dwóch specjalsów: „Verva” z GROM-u oraz „Gałus” z Jednostki Wojskowej Komandosów. Na amerykańskim kursie SERE spędzili pół roku.
SERE to skrót oznaczający: Survival – przetrwanie, Evasion – unikanie, Resistance – opór w niewoli oraz Escape – ucieczkę. Jeden z najtrudniejszych na świecie kursów tego typu odbywa się w Stanach Zjednoczonych, w bazie Fairchild w stanie Waszyngton. Nie przyjmują na niego każdego chętnego, o to trzeba zawalczyć.
Zanim zatem Polacy wyjechali do USA, musieli przejść kurs przygotowawczy, który na prośbę Amerykanów zorganizowano w Kotlinie Kłodzkiej. Polskich specjalistów SERE ze wszystkich jednostek specjalnych – Agatu, Formozy, GROM-u, Komandosów i Nila – oceniało trzech oficerów US Army. Pierwsze trzy dni żołnierze spędzili na zajęciach teoretycznych, a następnych siedem na praktyce w lesie. Szkolenie zaliczyli wszyscy, ale najlepiej wypadli „Gałus” i „Verva”. Dowództwo Komponentu Wojsk Specjalnych zdecydowało więc, że to właśnie oni zostaną wysłani w pierwszej kolejności na kurs do Stanów.
„Gałus” ma 41 lat. W JWK w Lublińcu służy już lat 15. Jest specjalistą od spraw przetrwania. Ma doświadczenia bojowe z misji w Macedonii, Iraku i Afganistanie. 33-letni „Verva” od siedmiu służy jako operator w GROM-ie. Jest weteranem misji w Afganistanie.
Bezsenność w lesie
Zajęcia odbywały się w stanie Waszyngton, bo jest to obszar gwarantujący warunki do szkolenia w górach oraz na pustyni i wybrzeżu. W lasach deszczowych, ale też w klimacie umiarkowanym. – Tematyka SERE jest dla wojsk specjalnych szczególnie ważna. Realizujemy zadania wysokiego ryzyka, musimy wiedzieć, jak przetrwać w niewoli lub na terenie kontrolowanym przez przeciwnika. Musimy umieć działać w każdym środowisku, niezależnie od tego, czy jest to pustynia, dżungla czy ocean – tłumaczy „Gałus”.
W kursie uczestniczyło 40 osób, w tym tylko dwóch Polaków. Jeden z kursantów sam zrezygnował, o losie pozostałych zdecydowali instruktorzy. – Powodów nie brakowało. Wylecieć można było za niedbały mundur, nieodpowiednio dobrany sprzęt do zajęć i oczywiście za brak umiejętności survivalowych. Każdy dostawał jedną szansę na poprawę, jeśli tego nie zrobił, musiał się pożegnać – wspomina „Verva”.
Pierwsza część szkolenia odbywała się w klimacie umiarkowanym. Wojskowi najpierw mieli zajęcia teoretyczne, a później na dwa tygodnie trafili do lasu. Musieli udowodnić, że potrafią zorganizować sobie schronienie, znaleźć wodę i jedzenie, rozpalić ogień, przemieszczać się we właściwy sposób. Musieli także w różny sposób wysłać sygnały grupom poszukiwawczo-ratowniczym i za pomocą radia naprowadzać śmigłowce. – Najtrudniejszy był brak snu. Spaliśmy nie więcej niż trzy godziny na dobę – mówi „Verva”. I zaznacza, że nie było to jednorazowe niedospanie, lecz stan niemal permanentny.
Każdego dnia żołnierze otrzymywali od instruktorów inne zadania. – Teoretycznie w każdym środowisku musieliśmy wykonać czynności związane z SERE, ale w praktyce w każdym z tych miejsc znaczyło to zupełnie co innego. Inaczej buduje się schronienie na pustyni, inaczej nad oceanem. Inne są również zagrożenia, inne sposoby zdobywania pożywienia – mówi „Verva”. – Przygotowywaliśmy posiłki niemal ze wszystkiego. Od roślin, robali, przez wiewiórki i kozy. Najmniej smakował mi robak podobny do naszego żuka. Do tej pory nie bardzo wiem, co to było, ale nie zapomnę metalicznego posmaku – dodaje.
Podczas kolejnych etapów żołnierze szkolili się w walce wręcz, brali udział w kursach medycznych, ćwiczyli nawigację w lasach. Przeszli też tygodniowe zajęcia z technik linowych, podczas których uczyli się budowania wyciągów i ewakuacji poszkodowanych.
Przyznają, że do najbardziej wymagających należało szkolenie na pustyni. – Nie mogę powiedzieć, że była to pustynia na miarę Sahary, ale wystarczyło, byśmy poczuli, co znaczy mieć problemy z dostępem do wody – wyjaśnia operator GROM. Instruktorzy nie ułatwiali im zadania – pozbawili kursantów całkowicie dostępu do wody, doprowadzając ich do skrajnego odwodnienia. Chcieli w ten sposób sprawdzić granice ich wytrzymałości. By zminimalizować utratę wody w organizmie, żołnierze musieli budować schronienia, by zapewnić sobie cień. Do tego zadania wykorzystali m.in. czaszę spadochronu. – Żołnierz, który ewakuuje się z samolotu i ląduje na pustyni, może wykorzystać materiał do zbudowania czegoś w rodzaju namiotu, co zapewni minimalne chociaż schronienie przed słońcem – tłumaczy operator.
„Wakacje” nad oceanem
Dziesięć dni nad oceanem brzmi jak oferta biura podróży. – Ten etap nie miał nic wspólnego z wakacjami – śmieje się „Verva”. – Musieliśmy zdobywać owoce morza, uczyliśmy się też, które zwierzęta z oceanu są dla nas bezpieczne, a które powinniśmy zostawić w spokoju – dodaje.
Nauka przetrwania na oceanie i wybrzeżu otwierała najdłuższy, bo trzytygodniowy etap szkolenia praktycznego. Żołnierze przeszli także intensywny trening w dżungli. – Szkolenie na oceanie było krótkie, ale bardzo intensywne. Ćwiczyliśmy, jak przetrwać na tratwie, pływaliśmy w wodzie i czekaliśmy, aż wyłowią nas łodzie albo podbierze śmigłowiec – wspomina „Gałus”. – Na wybrzeżu z kolei musieliśmy zorganizować schronienie, rozpalić ognisko, zdobyć pożywienie. Niestety, to wszystko nie jest proste, gdy wieje silny wiatr, jest wilgotno i zimno – dodaje instruktor z JWK. – Bardzo szybko zmienialiśmy klimat i otoczenie. Po kilku dniach spędzonych na wybrzeżu przenosiliśmy się do gęstego lasu. Staliśmy na środku dżungli, gdzie niemal bez przerwy padał deszcz – opowiada „Gałus”. – Wszystko mieliśmy mokre, łącznie ze śpiworem – wspomina.
Ostatnim, dziewiątym etapem szkolenia było przygotowanie kursantów do roli instruktorów. – Amerykanie dużą wagę przykładają do metodyki. To jest niesamowita wartość tego kursu. Kilka lat wcześniej szkoliłem się w Gujanie Francuskiej, gdzie zadaniem instruktorów było przede wszystkim upokorzenie żołnierzy. Tu celem Amerykanów było nauczenie i pokazanie, jak zdobytą wiedzę należy przekazać innym – opisuje „Gałus”. Żołnierze występowali w roli instruktorów, prowadzili zajęcia w salach wykładowych i w terenie. Każdy z uczestników kursu musiał zrealizować dziewięć lekcji, każda o długości 25 minut. Dodatkowo, podczas wcześniejszych faz, każdy z kursantów prowadził 10-minutowe lekcje na temat środowiska, w którym w danej chwili się znajdował. – Nigdzie nie spotkałem się z tak restrykcyjnymi zasadami, jeśli chodzi o metodykę, a jestem z wykształcenia nauczycielem wychowania fizycznego i mam za sobą wiele kursów, również pedagogicznych – przyznaje „Verva”. I dodaje, że uczestnicy odpadali z kursu nawet w tej ostatniej fazie. – Wśród instruktorów nie ma miejsca dla tych, którzy przetrwali kurs, ale nie potrafili zdobytej wiedzy przekazać innym – tłumaczy polski specjals.
Polak = prymus
Certyfikat instruktora SERE otrzymała ostatecznie połowa kursantów (o 20 procent więcej niż zwykle). Amerykanie nie ukrywali, że na taki wynik wpłynęła postawa i zaangażowanie Polaków. – Działali jak spoiwo. Łączyli grupę. Motywowali i wspierali. Amerykanie byli w szoku, że nasi zajęli czołowe miejsca – mówi st. chor. sztab. Tomasz Świerad, starszy podoficer Dowództwa Komponentu Wojsk Specjalnych. – Amerykanie zaznaczyli, że ludzi z takim doświadczeniem jak „Gałus” i „Verva” chcieliby mieć w gronie swoich instruktorów. To chyba najlepsze świadectwo poziomu, jaki zaprezentowali – podkreśla.
Zdobyta przez komandosów wiedza będzie wykorzystana podczas szkoleń w jednostkach wojskowych, ale też na poziomie całych wojsk specjalnych. W Dowództwie Komponentu opracowany zostanie program szkolenia personelu narażonego na izolację.
Obecnie kurs SERE w Stanach Zjednoczonych przechodzi dwóch kolejnych żołnierzy, tym razem z jednostek Nil i Agat. W połowie roku zmienią ich operatorzy z Formozy.
Cały tekst został opublikowany w kwietniowym numerze miesięcznika „Polska Zbrojna”.
autor zdjęć: arch. Gałusa
komentarze